Kasię i Karo – bo tak lubi o niej mówić mama – spotykam podczas sesji zdjęciowej. Dziewczyny robią makijaż, układają fryzury i w końcu stają przed obiektywem. Są piękne i pełne radości. Na zdjęciach przytulają się i pozują z taką energią, jakby od tego wszystko zależało. Tak żyją. Intensywnie, mocno i cieszą się każdą chwilą, bo los doświadczył je okrutnie. Po skończonej sesji idę z nimi do kawiarenki, którą właśnie otworzyły, i pijąc dobrą kawę, wysłuchuję niezwykłej historii matki i córki.  

Monika Meleń: Czy kawa podana przez Twoją córkę, osobę z niepełnosprawnością, smakuje Ci inaczej?  

Kasia Kubicka: Oczywiście, że nie. Nigdy nie patrzyłam na swoje dzieci przez pryzmat sprawności czy jej braku. Kocham je tak samo – każde z nich jest dla mnie równie ważne. Moje serce jednakowo bije dla nich wszystkich. To, że Karolina jest osobą z niepełnosprawnością, nie ma dla mnie znaczenia. Jest moją córką. Kocham ją bezwarunkowo i jestem z niej dumna – nie dlatego, że mierzy się z trudnościami, ale dlatego, że po prostu jest moim dzieckiem.  

Ale rozumiem, o co pytasz. Tak, ta kawa, którą Karolina dziś podaje w naszej kawiarni, smakuje zwycięstwem. Smakuje spełnionymi marzeniami, walką zakończoną sukcesem. To filiżanka pełna naszej rodzinnej mocy, determinacji, miłości i bliskości. To kawa, która opowiada historię naszej nieustępliwości, naszego „nie poddamy się”. Jest w niej radość, jest wdzięczność, jest zwycięstwo. I jest Karolina – która z uśmiechem i dumą częstuje nią świat. 

MM: Skąd pomysł na założenie kawiarenki? Jaki chciałaś osiągnąć cel?  

Kasia: Dlaczego kawiarnia? Trudno opisać... dlaczego. Może zacznę od tego, dlaczego kawa. Nie jestem jej wielką miłośniczką. Bardzo lubię ten smak, zapach, zwłaszcza w kontekście, kiedy mój mózg odczytuje, że kawa równa się przerwa, zatrzymanie, cisza, zauważenie swoich potrzeb. I to była pierwsza myśl, która mi przyświecała przez większość czasu, kiedy Karolcia była w śpiączce, a potem bardzo, bardzo intensywnie rehabilitowana. Wtedy właściwie nie było czasu na oddech i zatrzymanie się. Doba nie miała 24 godzin, rozciągała się w nieskończoność. I wtedy dla mnie synonimem ciszy, spokoju, poukładania swoich myśli, pomyślenia o sobie, zagłębienia się w siebie była filiżanka kawy. Nie dla smaku, ale dlatego, że połączyłam to ze słowami: zatrzymaj się i odetchnij. Gdybym wtedy nie znalazła sposobu odreagowywania swoich stresów, emocji, to myślę, że byłoby mi o wiele trudniej. Dlatego ta kawiarnia jest kontynuacją mojej myśli. Kontynuacją tego, żeby dać każdemu, kto potrzebuje, tę chwilę uwagi i możliwość zatrzymania się. I to nie tylko tym osobom, które przyjdą do nas jako goście, ale szczególnie nam, pracownikom kawiarni.  

Życie osób z niepełnosprawnością i ich rodzin to po prostu rollercoaster. Wiele godzin rehabilitacji przekłada się na to, że nie jest ono uporządkowane, że rzucamy wszystko i wiemy, co mamy zrobić, co jest najważniejsze. I to są priorytety: zdrowie i życie, a samo zatrzymanie się jest na końcu. Dlatego chcę przez nasz przykład, nie tylko rodzinny, ale właśnie tej kawiarni, pokazać wszystkim, że nie ma biegu, nie ma wygranych, nie ma zwycięzców bez zatrzymania się i bez zadbania o swoje potrzeby.  

Kawiarnia równa się relacja. Tam codziennie znajdziecie człowieka, który zrozumie, jak może być ciężko w życiu, i pokaże Wam, że można inaczej. Ta kawiarnia jest ważna dla mnie osobiście, dla nas wszystkich, którzy będziemy w niej pracować, i dla naszych gości. To będzie miejsce połączenia dwóch światów: prędkości i zwolnienia. A dodatkowym walorem jest to, że będą mogły w niej pracować osoby z niepełnosprawnością, co jest dla mnie największą wartością zaraz po tym zatrzymaniu się. To przywracanie im świata, w którym mają równe prawa i obowiązki. W którym praca nie jest luksusem, ale powinna być codziennością. W którym są wartościowi, piękni w całym tego słowa znaczeniu, potrzebni społeczeństwu.  

MM: Karolino, a jak Ty się czujesz w roli baristki? Czy lubisz swoją pracę?  

Karolina Kubicka: Uwielbiam! Każdy dzień to dla mnie nowa przygoda. Lubię kontakt z ludźmi, ich uśmiechy, kiedy dostają coś pysznego. Czuję się potrzebna i dumna z tego, co robię.  

MM: Jak pracuje Ci się z osobami z niepełnosprawnością? Tworzycie zgraną paczkę?  

Karolina: Bardzo! Mamy swoje żarty, rytuały i wielkie serca. Rozumiemy się bez słów, wspieramy się. Jesteśmy drużyną – jak w bajce: każdy inny, ale razem mamy supermoc. 

MM: Siedzimy w pięknym miejscu, jesteście zadowolone i spełnione, a przecież 19 lat temu świat Wam się zawalił. Wiem, że trudno wracać do tamtych wspomnień, ale opowiedz, Kasiu, co zdarzyło się w Zgorzelcu. Miałaś dobrą pracę, szczęśliwą rodzinę i nagle przyszedł ten dzień... 

Kasia: Czy trudno wraca się do traumatycznych przeżyć? Tak. Nie będę tego ukrywała, że to trudne, obciążające, emocjonalnie ciężkie. Ale też nauczyłam się dzielić tą historią w dobrym celu – pokazania ludziom, którzy być może właśnie teraz przeżywają największe traumy, że nie można się poddać i warto walczyć do końca, bo wtedy przychodzą najpiękniejsze rzeczy. Dlatego o tej historii nauczyłam się mówić. Trochę jakby nie dotyczyła mojej rodziny. Myślę o niej czasami w kontekście tego, ilu osobom pomogła.  

29 września 2006 r. zapisze się w naszej rodzinie jako najtragiczniejsza sytuacja, która nas spotkała i zmieniła cały świat. Był piękny dzień. Wróciliśmy z mężem z pracy, byliśmy z małym synkiem. Karola pojechała z moimi rodzicami na trzy dni do Katowic. Tego słonecznego dnia planowaliśmy jakiś wyjazd, wakacje, spotkaliśmy się z przyjaciółmi, siedzieliśmy w kawiarni na zewnątrz i nawet przez sekundę nie pomyślałam, że to ostatni z ówczesnych moich najszczęśliwszych dni. Kiedy wróciliśmy wieczorem do domu, zadzwonił telefon, w którym policjant poinformował męża, że w wypadku samochodowym zginęła moja mama i córka. Tak... Można powiedzieć, że świat się zatrzymał. I gdyby ktoś kiedyś, na początku mojego życia, powiedział mi, że usłyszę taką informację, to pewnie powiedziałabym mu, że bym wtedy umarła. Tamtego dnia i w tamtej godzinie umarliśmy po to, by narodzić się na nowo. Po to, by stworzyć coś nowego – nie posklejać stare, bo starego nie dało się posklejać.  

I ta historia, właściwie narodzin naszej rodziny od nowa, ma tę datę. Ten wieczór, telefon, pęknięcie serca – bo fizycznie stwierdzono mi pęknięcie serca, upadek na ziemię, krzyk rozpaczy i trzy godziny, w których myślałam, że Karola nie żyje. I nagle przyszedł kolejny telefon z informacją, że Karola żyje, a zginęła jej kuzynka, rok od niej młodsza. Nawet nie mogę powiedzieć, że to było pomieszanie radości i rozpaczy. Jedna i druga były dla mnie bardzo ważne. Karola jest moją córką. Jedyne, co było wtedy istotne, to dojechać do niej i być blisko. Nie analizować tego ogromnego nieszczęścia, które dotknęło nas i całą rodzinę. Nie tylko najbliższą. Tak... ten dzień zmienił wszystko, ale nie zmienił nas jako ludzi, jako rodziny, nie daliśmy sobie wyrwać uśmiechu, optymizmu, radości życia, nadziei, wiary i miłości! A to już niezły fundament, by tworzyć świat na naszych warunkach. 

MM: Karolino, co pamiętasz z czasu po wypadku? Jak wyglądał Twój powrót do życia? 

Karolina: Dużo nie pamiętam. Najpierw ciemność, a potem światło – głos mamy, zapach szpitala. Bałam się... A potem ciągła rehabilitacja, wieczne wyjazdy. Było ciężko, bolało, ale wiedziałam, że muszę walczyć. Mama i tata nigdy się nie poddali, więc ja też nie mogłam.  

MM: To bardzo trudne doświadczenie. Skąd czerpałaś siłę?  

Kasia: Wiesz, kiedy wydarzył się wypadek, miałam 32 lata. Mieliśmy bardzo dobrą pracę, dom, poukładane życie, podróżowaliśmy, mieliśmy wspaniałe dzieci. Czy ten czas od dorosłości (wyszłam za mąż w wieku 20 lat, Karolę urodziłam w wieku 21) mógł mnie przygotować i nauczyć, jak radzić sobie z taką sytuacją? Trochę mnie przygotował... pracowaliśmy z mężem w służbach mundurowych, a to jest specyficzna praca. Funkcjonowaliśmy w zawodowych warunkach pod wpływem silnego stresu, radzenia sobie z trudnymi sytuacjami, podejmowania szybkich decyzji, podejmowania odpowiednich kroków, brania odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale też za innych.  

I myślę, że tę siłę, którą miałam, a którą później rozwinęłam do niewyobrażalnych granic, otrzymałam właśnie od losu, od podjęcia decyzji o pójściu do takiego rodzaju pracy. I tu będę trochę sobie zaprzeczać. Z jednej strony życie nas nie przygotowuje do poniesienia takiego ładunku emocjonalnego, takich traumatycznych przeżyć, a z drugiej daje szansę na zbudowanie siebie. To były czasy, kiedy nikt nie interesował się osobami, które nie były bezpośrednio związane z wypadkiem, np. rodziną, która w nim nie uczestniczyła. Do nas nie przyszedł psycholog. przez 20 lat nie został do nas skierowany psycholog, np. z NFZ, który pomógłby naszej rodzinie odnaleźć się w tej sytuacji. Nie było innego wyjścia dla mnie, tylko musiałam zbudować w sobie siłę; dla siebie, a potem dla rodziny... niewyobrażalną siłę.  

Celowo mówię, że to ja musiałam. Tak bardzo naturalnie wynika to z tego, że ludzie dookoła szukają lidera, który pociągnie ich, czy do zwycięstwa, czy do odpowiedzialności za bezpieczeństwo. W każdej drużynie – a taką drużyną jest rodzina – poszukuje się naturalnego lidera takich działań. Całe moje otoczenie – to najbliższe: mąż i syn, ale też dalsze: brat, rodzina mojej mamy, uznali, że jestem silną kobietą i to ja mam wskazać im kierunek i mówić, co dalej. I dotarło to do mnie bardzo szybko. Żadne z nas nie miało planu, nikt nie miał pojęcia, jak sobie z tą sytuacją poradzić. Dotarło to do mnie już następnego dnia po wypadku, kiedy dojechaliśmy do Katowic, do Górnośląskiego Centrum Zdrowia Matki i Dziecka.  

Na korytarzu stanęliśmy oko w oko z ekipą lekarzy, którzy zaczęli mówić przerażające rzeczy. Zauważyłam, że wszyscy patrzą na mnie, oczekują, że coś powiem, że dam im nadzieję. Widziałam to w oczach męża, brata, rodziny. Oni czekali, że powiem, co dalej. Nie miałam wyjścia. Uznałam, że jeżeli mamy przetrwać i zbudować świat w chwili, która nas zastała, to muszę wziąć za to odpowiedzialność. I za to dziękuję mojej ówczesnej pracy, że nauczyła mnie szybkich decyzji w trudnych, ekstremalnych warunkach, i brania na siebie pełnej odpowiedzialności. Uznałam wtedy, że rodzina jest moim odcinkiem odpowiedzialności, który został mi powierzony tutaj na ziemi. Że powołaliśmy z mężem na świat dwójkę wspaniałych dzieci i jesteśmy za nie odpowiedzialni. Nie państwo, nie lekarze, nie psychologowie, nie dalsza rodzina, tylko my. To jest nasz odcinek, to jest nasze „Westerplatte” – jak powiedział kiedyś papież Jan Paweł II. A jego słowa pojawiły się w moim temacie maturalnym z języka polskiego w 1993 r.: „Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje „Westerplatte”. Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można „zdezerterować”.  

Całe szczęście, że ten odcinek odpowiedzialności jest zabarwiony ogromną miłością między mną a mężem i dawaniem tej miłości naszym dzieciom. I to był ten bardzo szybki, ale newralgiczny moment, który do mnie dotarł, i obrałam go sobie za cel. Kiedy weszłam na OIOM i powiedziano mi, że mam się pożegnać z Karoliną, ponieważ wszystkie parametry spadają (i tak było przez kolejne trzy miesiące, noc w noc, dzień w dzień), to ja sobie ułożyłam plan na nasze dalsze życie. przestałam słuchać tego, co mówią inni. Zbudowałam w wyobraźni swój świat. Nawet gdy lekarze przychodzili i mijając na korytarzu mnie czy męża, mówili, żeby zostawić numer telefonu, bo będzie to pewnie ostatnia noc Karoliny, nie przyjmowałam tego jako informacji o moim dziecku. Nawet mijałam ich bez słowa. Kiedy roztaczano przede mną najgorsze wizje, konieczność hospicjum, podano nam deklarację o oddaniu jej organów innym dzieciom, to ja nigdy nie dopuściłam do siebie myśli, że mówią o Karolinie. To jest psychologicznie uzasadnione, że mój mózg się bronił... Dziękuję za to Bogu, że tak doskonale stworzył nas i nasz mózg, nasze postrzeganie, że organizm sam się broni przed negatywnymi informacjami. Zbudowałam własny świat. Wierzyłam w swoją intuicję.  

Zawsze podejmowaliśmy decyzje wspólnie z mężem, słuchając tego, co mówi nam serce, co mówi nasza wiedza. Obydwoje mamy swoje pasje – mąż bardzo dobrze zna i rozumie biologię, chemię, fizykę, medycynę, chociaż nie pracował nigdy w tych zawodach. Ja jestem prawnikiem, jestem bardzo logiczna, ale mam też rozbudowaną intuicję i podejmuję decyzje sercem. Połączenie cech dwóch osób działających w odmienny sposób, ale we wspólnym kierunku dało nam przestrzeń do stworzenia „ zamkniętego okręgu i niewpuszczania do niego nikogo obcego”. Chodzi oczywiście o naszą mentalność.  

Wtedy zaczęliśmy budować swoją rodzinę od nowa, bo tego, co się stało, już nie dało się pozszywać. Tej Karolci sprzed wypadku już nie było. Po urazie czaszkowo-mózgowym, po zniszczeniu płatów czołowych, skroniowych, pęknięciu kości czaszki, uszkodzeniu pnia mózgu to nie była Karolina, którą znaliśmy. Jej brat, a nasz syn Michał, jedynie rok młodszy wówczas 9-latek, po przeżyciu takiej traumy jak utrata babci, która była bardzo aktywna w jego wychowywaniu, i po „utracie” rodziców, którzy musieli wyjechać 400 kilometrów od domu, żeby zająć się potrzebującą ich córką i jego siostrą, zmienił się. Ale ta sytuacja zmieniła nas wszystkich. Dlatego budowa rodziny zaczęła się od zera, następnego dnia po wypadku. Wiedzieliśmy, że jesteśmy zdani tylko na siebie. Wszyscy wokół, nawet najbliżsi, deklarowali ogromną pomoc, że nigdy nas nie zostawią z tym samych, ale, niestety, czas wszystko weryfikuje. Wszyscy mają swoje życie. Swoje kłopoty, mniejsze czy większe. Nie ma już czasu na kłopoty innych.  

Dla nas czas dla innych zawsze się znajduje. Wiemy z mężem z doświadczenia, jak bardzo potrzebne jest słowo wsparcia, dobra historia zakończona happy endem. I mamy tak obydwoje, że jeżeli byś zadzwoniła do nas o pierwszej, drugiej w nocy i potrzebowała naszej pomocy, to jesteśmy w ciągu trzech minut u Ciebie. Nie patrząc, czy mamy ładne fryzury, w co jesteśmy ubrani, czy dobrze wyglądamy po wstaniu z łóżka. Dla mnie człowiek, który chce ode mnie pomocy, jest na pierwszym miejscu. Nieważne, czy jest moją rodziną, znajomym, czy nawet nieznajomym. Staliśmy się ludźmi stworzonymi dla innych. I to wszystko spina się z kolejnymi punktami w naszej historii.  

MM: Miałaś wsparcie męża i syna, zresztą nadal masz ogromne szczęście być w dobrym związku. Jak to było ważne dla Ciebie, dla Was?  

Kasia: Myślę, że będzie trudno zrozumieć czytającym tę rozmowę, że te wszystkie rzeczy nam się przydarzyły jednego dnia: śmierć mojej mamy, śpiączka Karoliny, śmierć malutkiej kuzynki Julii, dwie inne osoby w szpitalu w stanie krytycznym, same złe informacje od lekarzy, że następuje śmierć mózgu, że jeżeli Karola przeżyje, to i tak będziemy musiały zostać skierowane do hospicjum, ponieważ nie będzie w stanie samodzielnie żyć, będzie rośliną po prostu. Płaczące drugie dziecko 400 kilometrów dalej, ciągła rozłąka. Ja w szpitalu, mąż jeżdżący prawie codziennie na trasie Dolny Śląsk–Katowice, to jakieś 450 kilometrów, szybka zamiana, mój powrót do syna na jedną dobę i powrót do szpitala... Nie było miejsca na depresję, nie było czasu... Dzień zaczynał się i nigdy nie kończył. Ciągłe trwaliśmy na posterunku. Znów chcę porównać to do mojej ówczesnej pracy, do służby. Bo to była 24-godzinna służba przez wiele, wiele lat. Jest to nie do wyobrażenia i czasami się zastanawiam, jak to się stało, że nie podupadliśmy ze zdrowiem psychicznym. Mam na to wytłumaczenie. To miłość. Bycie ze sobą. I temu zawdzięczamy – ja mężowi, a mąż mnie – nasze życie, rodzinę, nasze utkane jak z pajęczych nici drogi. Żadne z nas nigdy nie zostawiło drugiego. Jeżeli jedno się zatrzymywało, to drugie brało za rękę i szliśmy do przodu. Jeżeli jedno z nas potrzebowało rozmowy, to drugie intuicyjnie to wyczuwało. Zawsze mieliśmy czas i przestrzeń na to, by pobyć ze sobą. Nawet jeżeli to były mikrosekundy. Siedzieliśmy obok siebie i czuliśmy się w tym razem. Nikt nikogo nie zostawił mentalnie na sekundę. Nigdy. Jedno za drugie oddałoby życie. Dla dobra wspólnego, dla dobra naszej rodziny i dzieci. I choć przez całe życie, nawet to powypadkowe, mieliśmy czas i przestrzeń na siebie, na to, co lubimy, co chcemy robić, to największą wartością w naszym życiu jesteśmy my. Nasza czwórka, a powiem nawet egoistycznie: nasza dwójka. Nie byłoby naszej rodziny, nie byłoby naszych dzieci, gdybyśmy się z mężem nie kochali. Nasza miłość polega na przyjaźni, szacunku, wsparciu.  

I nie myślcie, że jesteśmy idealnym małżeństwem, które nigdy się nie kłóci, a tylko spija sobie z dzióbków. Absolutnie nie. Ci, którzy nas znają, wiedzą, że mamy różne zdania, lubimy różne rzeczy. I z tych dwóch zbiorów jednym zbiorem jestem ja, a drugim mój mąż, ale mamy część wspólną, dla której żyjemy. Nasze życia osobno nie miałyby sensu, a wiemy to od 32 lat. Od 30 jesteśmy małżeństwem. I wiemy, dlaczego jesteśmy ze sobą. Bo się kochamy. A nie ma cudowniejszego lekarstwa, nie ma cudowniejszej rzeczy, która się może ludziom dzisiaj przydarzyć niż miłość. Nie kalkulująca, co ja mogę z tego mieć, co mogę otrzymać w zamian, tylko czysta, pierwotna miłość. Kocham cię, bo jesteś. I nie chcę twojej zmiany. Chcę, żebyś był moim uzupełnieniem. Dlatego w naszym życiu nie było przestrzeni na depresję. Można żyć w grupie ludzi, można mieć wiele osób koło siebie – i być samotnym. A można mieć w najcięższym okresie tylko męża, żonę – i przetrwać wszystko bez uszczerbku dla siebie i całej rodziny.  

MM: Wierzyłaś, że Karolina wyjdzie z tego wbrew temu, co mówili lekarze. Czy były chwile zwątpienia?  

Kasia: Tak, wierzyłam w to od początku! Kiedy ta wiara przyszła? Nie wiem, Moniko. Myślę, że pojawiła się od razu. Od momentu, w którym usłyszeliśmy w tym drugim telefonie, że Karola przeżyła. Nie wiem, nie pamiętam dokładnie, co mówiłam w tych minutach i godzinach. Osoby, które były wtedy przy nas, twierdziły, że gdy usłyszałam, że Karola przeżyła, to powiedziałam, że „teraz już będzie wszystko dobrze. Najważniejsze, że przeżyła”. Myślę, że te słowa usłyszało moje serce, powiedziałam je dla siebie, by podtrzymać swoją wiarę. One wyznaczyły i wyznaczają wszystkie kroki w moim życiu.  

Kiedy dojechaliśmy na OIOM i lekarz powiedział, że mamy się pożegnać z dzieckiem, pojawiły się pielęgniarki z zastrzykami, ponieważ myśleli, że będą potrzebne do uspokojenia. Byli zszokowani i myśleli, że jestem w szoku, że z takim spokojem i miłością stałam koło łóżka swojego dziecka i trzymałam je za rękę, naprawdę wierząc w to, że to nie koniec, tylko początek. Ja nie zdawałam sobie sprawy, jakie straszne rzeczy nas jeszcze spotkają. Ile razy będziemy musieli upaść, żeby wstać. Usłyszeć tragiczne informacje, żeby sobie je przełożyć na pozytywne znaczenie. I mogę z ręką na sercu powiedzieć, że wierzyłam w to od momentu, kiedy dowiedziałam się, że moje dziecko przeżyło. Nie pozwoliłam sobie wyrwać tej wiary przez nikogo i nigdy, wbrew opiniom dziesiątków ludzi po drodze, którzy nie wierzyli w moje dziecko. W medycynę nie wierzyli wręcz lekarze i mówili, że to niemożliwe, aby ktoś podniósł się po takim urazie czaszkowo-mózgowym. Podawali mi setki przykładów na to, że się nie udało. A ja jak mantrę powtarzałam, że nam się uda. Czytałam tysiące książek. Szukałam w internecie historii, które utwierdzały mnie w przekonaniu, że komuś się udało. Szukałam nowych metod rehabilitacji, wspaniałych lekarzy i fizjoterapeutów. Otworzyliśmy głowy na nowe i wtedy nikomu nieznane.  

Pamiętam takie piękne wydarzenie, kiedy Karola leżała jeszcze w Górnośląskim Centrum Zdrowia Matki i Dziecka, i tam opiekunem duchowym pacjentów był ksiądz z bazyliki w panewnikach na Ligocie, który stał się moim przyjacielem, towarzyszył mi wielokrotnie w sytuacjach, kiedy wydawało się, że cały świat atakuje mnie złymi informacjami. I on pewnego dnia przyprowadził do sali, w której Karola była jeszcze w śpiączce, dziewczynę, pewnie 16–17-letnią, z babcią. Dziewczyna weszła do naszej sali, miała piękne kręcone włosy podobnie jak Karola. Zauważyłam, że jakoś tak wolniej idzie i wolniej mówi. Rozmawiałam z nią pół godziny, na różne tematy i na końcu mi powiedziała, że jest po wypadku samochodowym, w którym jechała z dziadkami, i nie ma lewej półkuli; została jej wycięta i ma tam jakieś blaszki. I to dało mi ogromną nadzieję, że jest tak, jak myślę. Że nigdy nie wolno się poddać. I to jest mottem mojego życia: „Biegnij. Jeśli nie możesz biec, to idź. Jeśli nie możesz iść, to pełzaj. Jeśli nie możesz pełzać, to odpocznij i weź się znowu do roboty”. I chcę to dzisiaj powiedzieć wszystkim, którzy to przeczytają. Po nocy zawsze nadchodzi dzień, po burzy jest słońce, po nocy dzień, po łzach jest uśmiech.  

Mogłabym wymieniać wiele takich przykładów. Nigdy nie jest zawsze źle albo zawsze dobrze. I w tym jest nasza nadzieja. Ona nas trzyma przy życiu. Nas utrzymała i Was też utrzyma. Jeżeli zbudujecie w sercu swoją wiarę, swój umysł, zamkniecie się na podszepty ludzi i posłuchacie swojego serca i intuicji – to zwyciężycie. Zawsze będziecie połączeni z Waszym sercem. To takie drugie ja, to Wasz przyjaciel i będzie wam zawsze towarzyszył. A jeżeli on będzie po Waszej stronie, czyli Wasz umysł nie będzie negował tego, co robicie, nie będzie podszeptywał tego, czego nie chcecie – to wszystkiemu dacie radę.  

MM: Dlaczego zdecydowaliście się wyjechać z Dolnego Śląska?  

Kasia: Urodziłam się w małym mieście, dwudziestopięciotysięcznym na pograniczu, na trójstyku polski, Niemiec i Czech. To piękne miasto otoczone zielenią, w którym zna się ze sobą wiele osób. Takie wydarzenie jak w naszej rodzinie zdarza się raz na kilkanaście lat. Żyje nim całe miasto.  

Moja mama była bardzo dobrą osobą. pomagała wielu ludziom. Była znana. Bardzo dużo ludzi mocno i osobiście przeżyło ten wypadek. A ja wylądowałam w centrum zainteresowania. Wszyscy interesowali się tym, jak sobie poradzimy po śmierci mamy, która była ogromnym wsparciem w wychowaniu naszych dzieci. Obydwoje byliśmy funkcjonariuszami, więc nasza praca była nienormowana. I osobą, która była stałością w życiu naszej rodziny, była właśnie mama, która zaprowadzała nasze dzieci do przedszkola i szkoły, była naszym supportem w codziennym życiu. I było zainteresowanie tym, co teraz będzie u nas. Padały tysiące pytań, kiedy woziłam w wózku dziecko, które przed chwilą biegało. I padały ciągłe pytania, jak wy sobie dacie radę bez mamy, czy Karolinka jest smutna, czy niesmutna, czy wyzdrowieje, czy nie. Było to dla nas bardzo trudne. Poza tym każdy kąt w mieście przypominał nam o tym, jak to było przed chwilą. To była świeża i otwarta rana. Widzieliśmy rówieśników Karoliny, jej koleżanki, które dorastały i zmieniały się w młode kobiety. A nasze dziecko coraz bardziej odbiegało od ich sprawności, od ich życia. Poza tym szukaliśmy miejsca, w którym Karola będzie się rozwijać, mieć dostęp do rehabilitacji. I po raz kolejny stwierdziliśmy, że musimy zacząć jeszcze raz od nowa. Zdecydowaliśmy o zamieszkaniu w Krakowie. Dlaczego? Ponieważ Karola przez wiele miesięcy przebywała tu w świetnym prywatnym szpitalu na rehabilitacji. Poznaliśmy miasto i zakochaliśmy się w Krakowie. Studiując we Wrocławiu, całe życie myślałam, że po skończonej służbie (a w służbach mundurowych można iść wcześniej na emeryturę, na przykład w wieku 36 lat, jak to się stało u mnie) zamieszkam we Wrocławiu, który też kocham. Ale podzieliłam tę miłość na oba miasta. Przyjechaliśmy tutaj 31 maja 2006 r. szukać mieszkania, domu. Znaleźliśmy, przeprowadziliśmy się i po miesiącu czuliśmy się krakusami. Mój syn, który szedł do gimnazjum, z dnia na dzień się zaadaptował. Karola odnalazła tu swoje miejsce w cudownych fundacjach. Fundacji pełnej Życia, wcześniej Hipoterapii. Tu gra w teatrze. Znalazła nas KLIKA – Katolickie Stowarzyszenie Osób Niepełnosprawnych i Ich przyjaciół. A teraz nadszedł czas, aby założyć swoją Fundację – Fundację MOCna! Nie tylko dlatego że jesteśmy silne/mocne, chociaż także dlatego. Ale ten wyraz to zlepek dwóch słów: MOC i na. A my kierujemy wszystkie swoje moce na drugiego człowieka. I zapraszamy Was do naszego świata. Otwartego, empatycznego, pełnego miłości i zrozumienia. Nie dlatego, że przeczytałyśmy o tym wszystko, ale dlatego, że przeżyliśmy to, co być może Wy dzisiaj przeżywacie. I Wy możecie od nas czerpać siłę, którą zdążyliśmy w sobie przez 20 lat zbudować.  

MM: To wielka odwaga – wyjechać, rzucić dobrą pracę, znajomych i nagle w nowym miejscu zajmować się czymś zupełnie innym. Jak sobie z tym poradziłaś? 

Kasia: Bardzo często dostajemy takie pytanie, nawet w rodzinie. Jaką trzeba mieć odwagę, żeby zmienić wszystko w życiu? Odpowiedź jest prosta: to życie narzuca nam zmiany. Jestem jednak pewna, że gdyby ten wypadek się nie wydarzył, też byśmy wyjechali. Ja lubię zmiany, nowości, ciągle gnam do czegoś innego, niż mam. Jeżeli uznam, że w swoim życiu załatwiłam jakąś sprawę, spełniłam się w pracy, to natychmiast poszukuję czegoś nowego. Szukam wyzwań na miarę swoich możliwości, nawet nie tych, które posiadam, tylko które mogę osiągnąć.  

Całe życie pokazywałam swoim dzieciom, że nie wolno się niczego bać, że trzeba iść odważnie w nieznane. Nawet jako maluszki, kiedy chodziliśmy obydwoje z mężem na nocki do pracy, zostawały z różnymi osobami. Nigdy nie miały problemu, by zostać z babcią, ciocią, sąsiadką czy nianią. Zawsze były gotowe na to, by iść do przodu w nieznane, nawet jeśli ze strachem, bo oczywiście strach towarzyszy nam w niektórych sytuacjach, to pomimo strachu działać. Jesteśmy tacy z mężem i takie są nasze dzieci. One widziały, że my się niczego nie boimy, że idziemy pomimo lęku, czy się uda. Nigdy nie wiemy, dopóki nie sprawdzimy, czy coś się uda, czy nie.  

Kiedy mój syn przyjechał tutaj i szedł do pierwszej klasy gimnazjum, słyszałam od znajomych, przyjaciółek, koleżanek, że jak mogę mu zmieniać całe życie, właśnie teraz, kiedy miał już tyle zmian w swoim życiu. A mój syn teraz dziękuje mi za to, że wyjechaliśmy z małego miasta, w którym wszyscy pytali go, jak sobie poradzi. On mi dziękuje za to, że wlałam w niego odwagę, chęć do życia, do zmiany. Ostatnio powiedział takie piękne słowa: „Mamo, ty mnie nauczyłaś, że trzeba ŻYĆ, a nie tylko przeżyć; żyć pełnią życia”. To jest piękne. Po prostu piękne.  

Ja wierzę w swoje dzieci całym sercem. I wierzę w ludzi. Wierzę, że są dobrzy. I naprawdę spotykamy na swojej drodze tylko dobrych ludzi. Empatycznych, uśmiechniętych. A tych, którzy czasami nie są tacy w naszym życiu, po prostu szybko opuszczamy. Nie rozkminiamy, nie analizujemy. po prostu odchodzimy, idziemy dalej. Czas ucieka. Ja nie chcę go tracić, trwonić na coś, z czego nie jestem zadowolona, gdzie nie czuję się dobrze, nie jestem szczęśliwa. Jeżeli uznam, że moja misja zakończyła się na takim czy innym odcinku, w takiej czy innej pracy, to po prostu stworzę sobie kolejną rzeczywistość. I do tego namawiam swoje dzieci. A jeżeli uda mi się namówić do tego inne osoby, które być może dzisiaj nie widzą sensu swojego życia albo borykają się z jakimiś kłopotami, to chcę im powiedzieć, że nie są same, że mogą dołączyć do nas, tworzyć z nami społeczność MOCnej.  

Nie ma nic piękniejszego w życiu, niż być z drugim człowiekiem. Nie chodzi oczywiście tylko o związki, nie chodzi o przyjaźnie. Ale o to, że żyjemy razem w jednym świecie. A on został stworzony po to, byśmy nigdy nie czuli się samotni. Nawet gdy nie mamy nikogo bliskiego przy sobie. 

Nasza MOCna to przestrzeń, w której czujemy swoją przynależność, w której się dobrze czujemy, w której nie jesteśmy oceniani. Taka jest nasza kawiarnia. Dlatego nie bałam się zmienić wszystkiego. Lubię zmiany. I tę wiarę pewnie dostałam od swoich przodków, na pewno od rodziców. Że jestem wystarczająca taka, jaka jestem. Że mam siły, zasoby, żeby poradzić sobie w życiu. I nawet jeżeli trzeba byłoby zaczynać po raz tysięczny od nowa, to podejmę tę rękawicę i z największą przyjemnością poukładam jeszcze raz swoje życie. I jeszcze raz, i kolejny raz.  

Chciałam powiedzieć też o wartości życia. O tym, żeby nie tracić ani sekundy z niego. Na skupiajcie się na problemie. Zauważcie, że gdybyśmy tyle energii i skupienia poświęcili odwadze, ile strachowi, to wielu byłoby o wiele, wiele szczęśliwszych.  

MM: Karolina, za co kochasz najbardziej swoją mamę?  

Karolina: Za wszystko! Ale najbardziej za to, że nigdy mnie nie zostawiła. Za jej siłę, serce, uśmiech. Mama to moja najlepsza przyjaciółka, wiem, że nigdy nie jestem sama, że ona gdzieś zawsze jest na posterunku, czuwa, ale mnie nie zagłaskuje. Stawia mi zawsze duże wyzwania, ale dzięki temu osiągnęłam tak dużo. Nawet mieszkam sama, czego wszyscy się bali, nawet brat, a ona nie. Mama zawsze we mnie wierzy!  

MM: Czy po wypadku kiedykolwiek marzyłaś o tym, że Karolina będzie niezależna i zamieszka sama?  

Kasia: Czy marzyłam o jej samodzielności? Ja nie wiem, czy to było marzenie. To był i jest mój cel w życiu. Ja wiem, że słuchając tego, niejeden rodzic osoby z niepełnosprawnością może powiedzieć: to jest wariatka. To jest niemożliwe, że tak myślała od początku. Więc ja powtórzę to dużymi literami: tak, myślałam o tym od początku. Tak – wierzyłam w to całym sercem. Tak – nigdy nie dałam się odgonić od tej myśli. Nawet gdy było ciężko i posuwaliśmy się do tyłu, a nie do przodu w rehabilitacji. Wtedy tylko ta myśl, którą sobie włożyłam do głowy: „Moje dziecko będzie samodzielne”, trzymała mnie przy życiu. Cokolwiek się działo. Jakiekolwiek burze przechodziły przez nasze życie. Ta jedna, jedyna ratowała naszą trójkę. Bo wszyscy, cała trójka: mąż, syn i ja, robiliśmy wszystko, żeby Karolina była samodzielna. Bo w jej samodzielności była nasza wolność i nasza samodzielność. Jesteśmy rodziną, która składa się z czterech indywidualności. Z czterech osób, które chcą i pragną żyć po swojemu. Tak, jak marzą. I jeżeli jedna z tych osób potrzebuje pomocy pozostałych trzech, to żadne z nas nie ma wolności. A jeżeli cała trójka będzie walczyła o samodzielność tej jednej osoby, to wszyscy będziemy wolnymi ludźmi. A dla nas to wielka wartość zaraz po miłości. Jeżeli możemy w życiu robić to, co chcemy, jeżeli robimy to, co chcemy, to tak naprawdę żyjemy. A jeżeli musimy coś robić, to, niestety, nasze życie nie sprawia nam tak wielkiej radości i przyjemności, jak powinno. Nie wyobrażaliśmy sobie, że Karola będzie „skazana” na pomoc przez całe swoje życie.  

MM: Karola, jesteś dorosła, masz niemal 30 lat, oprócz tego, że pracujesz w MOCnej, masz także inne pasje, jesteś aktorką, tańczysz. Opowiedz o tym, co sprawia Ci największą radość?  

Karolina: Uwielbiam grać w teatrze, tańczyć. Występ na scenie to dla mnie wolność – czuję się wtedy silna i piękna. Kocham też modę i makijaż – lubię pokazywać, kim jestem.  

MM: Jestem pełna podziwu dla Ciebie, Karolino, ale także dla Ciebie, Kasiu, za determinację w stworzeniu miejsca pracy dla córki, a tym samym dla wielu osób z niepełnosprawnością. Jakie są Twoje pozostałe marzenia?  

Kasia: Moim największym marzeniem jest, żeby nigdy nie przestawać marzyć. Wiem, że brzmi to trochę śmiesznie, ale tak naprawdę jest. Ja marzę o tym, żeby mieć ciągle marzenia, żeby móc dążyć do ich spełnienia. Bo to jest trochę tak jak w piosence Skaldów: „nie o to chodzi, by łapać króliczka, ale by gonić go”.  

Jeżeli jest marzenie, to jest determinacja, chęć do życia. Jest odwaga, przyjemność, uśmiech, radość i miłość. Gdy nie ma marzenia, to nie ma niczego. Właściwie marzenia przekuwa się w cele. Gdy marzenie staje się celem, to znaczy, że je zrealizujemy. I potrzebne jest kolejne, żeby móc swoją życiową energię przekierować na życie. Mam wiele marzeń. Gdyby tak po ludzku rozłożyć je na kategorie: to marzenia zawodowe – rozwijać MOCną, zatrudniać coraz więcej osób z niepełnosprawnością, robić kolejne działy. Może faktycznie zrobimy know-how takiej kawiarni i pójdzie ona w Polskę, a może i dalej.  

A marzeniem prywatnym jest zostać babcią. Marzę o tym, żeby moje dzieci obdarowały mnie największym chyba szczęściem – kolejnym członkiem naszej rodziny. Kolejnym pokoleniem, które będzie mogło się spełniać, żyć pełnią życia, dzielić się radością. I pokazywać kolejnym pokoleniom, że życie jest największą wartością. A pochodną tego życia jest miłość, bliskość, relacje. Jest ta kawa w zatrzymaniu, jest uśmiech drugiego człowieka i jestem JA – Kasia: człowiek, kobieta, żona, matka, pracodawczyni, prezeska, pracownica, wolontariuszka. I tak mogłabym wymieniać bez końca. JA JESTEM. I żyję mocą skierowaną na innych.  

MM: Dziękuję pięknie za rozmowę. Życzę spełnienia wszystkich marzeń, no i oczywiście tłumów smakoszy w MOCnej kawiarence.  


Artykuł pochodzi z numeru 3/2025 magazynu „Integracja”

Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach i jak można otrzymać magazyn Integracja.