Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Wojciech Taraba: nie chciałbym usłyszeć, że jadę na wakacje

09.03.2018
Autor: rozmawiał Tomasz Przybyszewski, fot. Bartłomiej Zborowski/PKPar
Wojciech Taraba podczas zjazdu na snowboardzie

Czy prócz dredów wolno kultywować także inne tradycje rastafariańskie? Czy luz jest wbudowany w DNA snowboardzistów? Na czym polega parasnowboard i od czego zależą w nim szanse medalowe? Na te i inne pytania odpowiada Wojciech Taraba, reprezentant Polski na Igrzyska Paraolimpijskie w Pjongczangu.
 

Tomasz Przybyszewski: Czy Pańskie dredy są nawiązaniem do wieloletniej tradycji noszenia ich przez Łukasza Szeligę, prezesa Polskiego Komitetu Paraolimpijskiego?

Wojciech Taraba: Miałem już dredy, zanim poznałem Łukasza, więc nie do końca. Są bardziej nawiązaniem do tradycji rastafariańskiej, kultury jamajskiej. Zawsze chciałem mieć dredy, ale przez długi czas sprawy zawodowe i różne inne nie pozwalały mi na to. Teraz od 10 lat je noszę i bardzo to lubię.

Czyli może nie jest to nawiązanie, ale pewnego rodzaju kontynuacja?

Można powiedzieć, że kontynuacja. W naszym światku parasnowboardowym był trener teamu Utah, Travis Thiele. Miał dredy, które były dużo dłuższe niż jego ciało, miały ponad dwa metry. Myślę, że jeżeli można mówić o kontynuacji, to bardziej o kontynuacji jego tradycji niż Łukasza. Z Łukaszem bardzo się lubimy, natomiast nigdy o dredach nie rozmawialiśmy. Mamy fajne wspólne zdjęcia z dredami, natomiast wzięło się to z czego innego.

Łukasz Szeliga i Wojciech Taraba (obaj z dredami na głowach) podczas ceremonii powitania w wiosce olimpijskiej
Łukasz Szeliga (pierwszy z prawej) i Wojciech Taraba (drugi), czyli dredy w polskiej kadrze mocno reprezentowane, fot. Bartłomiej Zborowski/PKPar

Snowboard kojarzy się z ludźmi dość wyluzowanymi. Wydają się mniej sztywni niż narciarze. Tak rzeczywiście jest?

Zdecydowanie tak, wyróżniamy się na tle innych sportowców. Wszyscy się znamy, bardzo się lubimy. To, że ze sobą rywalizujemy, w żaden sposób nie wpływa na nasze relacje. Mam wielu serdecznych przyjaciół, z którymi utrzymuję kontakt również poza zawodami, z wielu krajów świata. Ten luz towarzyszy nam więc cały czas. Oczywiście na zawodach jesteśmy w pełni skupieni i w czasie startów ten luz musi zejść na drugi plan, natomiast żyjemy snowboardem i to również się przekłada na nasze relacje.

Ten luz jest elementem snowboardowej tradycji, pewnego sznytu? Czy może są różni zawodnicy, również tacy, którzy najchętniej chodziliby w garniturze i pod krawatem?

Myślę, że tacy zawodnicy też są, jednak w absolutnej mniejszości. Większość naszych przyjaciół ze światka parasnowboardowego to ludzie wytatuowani, z kolczykami w nosach, uszach i różnych innych dziwnych miejscach. Wszyscy raczej ubierają się luźno. Oczywiście, jeśli wymaga tego chwila, myślę, że są w stanie założyć garnitur.

Częścią tradycji rastafariańskiej jest palenie pewnej rośliny. Rozumiem, że sportowcom nie wolno?

Nie wolno, jest to absolutnie zakazane przez Światową Agencję Antydopingową. Nie możemy więc sobie pozwolić na takie rzeczy.

Proszę opowiedzieć więcej o parasnowboardzie. Na czym polega rywalizacja?

Ja na Igrzyskach Paraolimpijskich w Pjongczangu będę ścigał się w dwóch dyscyplinach. Pierwszą, zdecydowanie moją ulubioną, jest boarder cross, zwany też snowboard crossem – te dwie nazwy funkcjonują wymiennie. W czasie zawodów ścigamy się przede wszystkim ze sobą, jeździmy w parach. Ten, który pierwszy dojedzie do mety, przechodzi do dalszych heatów, czyli rund. Żeby do tych heatów się zakwalifikować i żeby ułożyć drabinkę pucharową, mamy przejazdy kwalifikacyjne. Takie przejazdy są dwa i lepszy czas to lepsze miejsce w heatach. Tam pierwszy zawodnik jedzie z szesnastym, drugi z piętnastym itd.

Jak wygląda tor do boarder crossu?

Tor składa się z najprzeróżniejszych przeszkód. Są to wu-tangi, czyli skocznie wybijające bardzo do góry, z płaskim lądowaniem na szczycie i bardzo stromym zeskokiem. Są też rollery, czyli serie fal. Są skocznie, na których latamy nawet do 15-20 metrów, no i przede wszystkim wszystkie zakręty są uformowane w kształt band. Nasze trasy nie różnią się specjalnie od torów sportowców pełnosprawnych. Różnicą jest może poziom trudności. Tor, który był teraz w Pjongczangu dla zawodników pełnosprawnych, był najtrudniejszy w historii. Bardzo długi, przeszkody były przeogromne, a loty nawet do 40 metrów. Myślę, że przy naszych niepełnosprawnościach mielibyśmy problem z pokonaniem takich torów. Choć np. w czasie zawodów Pucharu Świata w Finlandii ścigaliśmy się na torze, na którym wcześniej trenowali zawodnicy pełnosprawni, m.in. złoty medalista igrzysk w Pjongczangu, więc gdzieś ta granica między pełnosprawnymi i niepełnosprawnymi sportowcami powolutku się zaciera.

Wojciech Taraba odbiera plakietkę, czyli nominację paraolimpijską z rąk prezydenta Andrzeja Dudy i jego małżonki Agaty Kornhauser-Dudy
Wojciech Taraba odbiera nominację paraolimpijską z rąk prezydenta Andrzeja Dudy i jego małżonki Agaty Kornhauser-Dudy, fot. Bartłomiej Zborowski/PKPar

Pan startuje w jeszcze jednej konkurencji.

Jest to banked slalom – konkurencja z bardzo długimi tradycjami snowboardowymi. Dawno temu, kiedy snowboarding powstawał, były zawody w slalomie, halfpipe i trzecią taką dyscypliną był właśnie banked slalom. Jest to albo slalom wpisany w halfpipe, czyli jedziemy w środku takiej śnieżnej półrynny, albo – jeśli nie ma takiej infrastruktury w miejscu, gdzie zawody się odbywają – po prostu organizatorzy budują bardzo wysokie bandy i tam urządzają slalom. W tej konkurencji ścigamy się już tylko z czasem, mamy trzy przejazdy, liczy się najlepszy z nich. Boarder cross mamy 12 marca, a banked slalom 16 marca. Mam nadzieję, że w obu tych startach uda się coś fajnego osiągnąć.

Po Soczi nie jest Pan już debiutantem na igrzyskach. Jakie są więc Pana oczekiwania?

Chciałbym się znaleźć w pierwszej dziesiątce w obu konkurencjach. Ścigamy się w nich w zasadzie w tym samym gronie, faworyci też są ci sami i ciężko będzie powalczyć o najlepsze miejsca. Na zawodach Pucharu Świata i mistrzostwach świata zajmuję raczej miejsca w drugiej dziesiątce, więc pierwsza byłaby ogromnym sukcesem. Bardzo dobrym wynikiem byłoby już powtórzenie 15. miejsca z Soczi. Tym bardziej, że rywale ze Stanów Zjednoczonych, z Kanady, Japonii, a także z Holandii i Włoch, to są ludzie, którzy spędzają na śniegu po 200-250 dni w roku. My, z naszym raczej skromnym budżetem i w sytuacji, gdy w Polsce nie ma ani torów boarder crossowych, ani torów banked slalomowych, jesteśmy na śniegu dużo mniej czasu. Rywalizowanie z czołówką jest więc w takich warunkach bardzo trudne.

Czy tylko to nas odróżnia od czołówki?

W dyscyplinach paraolimpijskich, a szczególnie w mojej kategorii w snowboardzie, czyli SB-LL2 – snowboard lower limb amputation 2 – nie wszyscy zaczynamy z tego samego poziomu. Bardzo duże znaczenie ma to, jak kto został zaopatrzony protetycznie. Drugą kwestią jest długość kikuta. Nie wszyscy mamy takie same amputacje, niektórzy mają kikuty lepiej obcięte, bardziej umięśnione, lepiej obudowane skórą czy tkankami miękkimi. Ja jestem niestety w tej trudnej sytuacji, że moja amputacja była bardzo ciężka, długo próbowałem ratować nogę, w związku z tym mój kikut jest dość krótki, słabo obudowany tkankami miękkimi, co powoduje problemy w protezowaniu. Ciężko jest mi więc rywalizować z osobami, które np. straciły samą stopę, a później decydowały, w którym miejscu noga będzie amputowana i wybrały miejsce idealne do protezowania. Amputacje były przygotowane pod zbudowanie kikuta, który będzie się nadawać do aktywnego trybu życia lub uprawiania jakiegoś sportu.

Z zewnątrz wydaje się, że szanse są równe, a okazuje się, że diabeł tkwi w szczegółach.

Zdecydowanie tak. W innych dyscyplinach, np. w narciarstwie biegowym, są przeliczniki czasowe. W zależności od stopnia niepełnosprawności sekunda liczy się tam jakby inaczej. Jest to troszkę mniej zrozumiałe dla widzów, troszkę trudniejsze do policzenia, natomiast dużo bardziej sprawiedliwe, ponieważ osoby o podobnym stopniu niepełnosprawności rywalizują bezpośrednio ze sobą i łatwiej jest porównać takie wyniki.

Może taki system powinno się wprowadzić w parasnowboardzie?

Myślę, że byłoby to sprawiedliwe, natomiast całą ideą snowboardingu jest widowiskowość, żeby kibice czerpali przyjemność z patrzenia na nas. Wydaje mi się więc, że władze Międzynarodowego Komitetu Paraolimpijskiego nie zdecydują się na taki krok. Co więcej, te granice pomiędzy snowboardem osób pełnosprawnych i niepełnosprawnych powoli się zacierają. Możliwe, że podczas następnych igrzysk będziemy się ścigać już w czwórkach, a nie, jak teraz, w dwójkach. Jest to dość ryzykowne, ponieważ przy niepełnosprawnościach dużo łatwiej o wypadek, a snowboard cross jest sportem bardzo kontaktowym, jest przepychanie się na torze, nieraz jedziemy 60 km/h dosłownie milimetry od siebie. Przy upadku ryzyko doznania poważnych urazów w przypadku osób z niepełnosprawnościami jest dużo większe niż u zawodników pełnosprawnych. O ile wiem, podczas niedawnych igrzysk olimpijskich dwie osoby złamały na torze kręgosłupy, były połamane nogi, ręce, rozwalone kolana. Ryzyko urazów jest więc ogromne i cieszy mnie to, że obecnie nasza rywalizacja wygląda tak, a nie inaczej, bo nie uśmiecha mi się tracić kolejnej nogi.

Pan taki wypadek ma już za sobą.

Tak, jestem swego rodzaju snowboardowym weteranem. Jeździłem kiedyś dla przyjemności, snowboarding był formą aktywnego spędzania czasu. W 2004 roku doznałem wypadku na Kasprowym Wierchu. W czasie zjazdu, przy dość dużej szybkości, straciłem równowagę. Złamałem kość strzałkową i piszczelową w podudziu, a w wyniku błędów i zaniechań lekarskich niestety po czterech miesiącach konieczna była amputacja. Dziś do swojego wypadku i tego, co mnie spotkało, podchodzę z bardzo dużym dystansem. Czasem nawet mówię, że cieszę się, że tak się stało.

Dla wielu osób takie słowa mogą być szokujące.

To oczywiście zależy od nastroju, bo nie zawsze jestem w stanie tak powiedzieć. Natomiast sam wypadek i to, co później się ze mną działo, otworzyło przede wiele nowych możliwości, jak choćby dwukrotny start na igrzysk paraolimpijskich. Przypuszczam, że nawet gdybym chciał uprawiać snowboarding zawodniczo, miałbym duży problem z dostaniem się do polskiej kadry. Konkurencja jest bardzo duża, mamy świetnych zawodników. Wypadek otworzył więc nowe drogi. Staram się z tej, powiedzmy sobie szczerze, średniej sytuacji wyciągnąć wszystko, co dobre i korzystać z tego w pełni. Cieszyć się życiem.

Wojciech Taraba podczas dynamicznego zjazdu na snowboardzie
fot. Bartłomiej Zborowski/PKPar

Wcześniej mówił Pan o przewadze innych zawodników, jeśli chodzi o amputację. Jakie są zaś Pańskie atuty? Nerwy ze stali?

Przede wszystkim wytrwałość, bo bardzo ciężko trenujemy. Myślę, że także doświadczenie. Na desce jestem od 1997 roku, to jest 21 lat. Oczywiście z przerwą po wypadku, natomiast miałem bardzo dużo czasu, żeby się z tym snowboardem dobrze zapoznać i żeby go opanować. Myślę, że to jest na pewno jeden z atutów. Atutem jest również wyśmienita trenerka, Gocha Kelm, z którą bardzo dobrze mi się współpracuje, która ma bardzo duże doświadczenie w trenowaniu osób z niepełnosprawnościami. Myślę więc, że determinacja, doświadczenie i dobry trener – to są moje atuty. Jeśli zaś chodzi o nerwy ze stali – z tym bywa różnie.

Jak wygląda sprzęt do uprawiania parasnowboardingu? Może nie tyle deska, co proteza. Czy to jest jakiś specjalny sprzęt, który kosztuje tyle, co samochód?

Tak, protezy, na których się ścigam i na których ścigają się również moi konkurenci, to jest wydatek rzędu 60-80, a nawet 100 tys. zł. Protezę trzeba bowiem dopasować do zawodnika.

Ona się nadaje do normalnego chodzenia?

Tak, ale komfort chodzenia na takiej protezie jest mniejszy, ponieważ amortyzatory, stopy węglowe są dużo twardsze, żeby wytrzymać dużo większe obciążenia, z którymi się spotykamy na torach. Ja przez długi czas chodziłem i jeździłem na tej samej protezie. Ze względów finansowych nie mogłem pozwolić sobie na dwie różne. Niestety, niedawno podczas finałów Pucharu Świata w kanadyjskim Big White rozwaliłem protezę, na której jeździłem już kilka sezonów. Bardzo duże przeciążenia podczas skoków sprawiły, że wysiadł amortyzator, musieliśmy go na szybko z trenerką jakoś poskładać. Skleiliśmy protezę taśmą klejącą, sztućcami, nożami, widelcami, żeby tylko dało się na niej startować.

Przed igrzyskami trzeba było więc szybko organizować nową?

Razem z moim protetykiem, Kubą Krawczakiem, staramy się zrobić jak najlepszą protezę do startów. Będę miał dwie lub trzy możliwości wymiany protezy, a także zestaw lejków, silikonów. Będziemy chcieli na miejscu dostosować to wszystko, spersonalizować i wybrać układ najodpowiedniejszy do startu, czyli taką protezę, na której będę w stanie osiągać jak najlepsze wyniki. Będzie to na pewno ciężka praca, ponieważ do protezy trzeba się też dostosować. Zresztą sam kikut, noga po amputacji również przystosowuje się do leja protezowego, z czasem tkanki miękkie delikatnie się przesuwają, to wszystko pracuje. Troszkę mnie martwi, że mamy mało czasu na to, żeby się do tej protezy przyzwyczaić, ale mam nadzieję, że współpraca z protetykiem i to, że protetyk będzie ze mną na miejscu sprawi, że uda się wycisnąć z tego maksymalnie dużo i pojechać najlepiej, jak się da.

Trzeba powiedzieć, że nie brzmi zachęcająco dla potencjalnych kandydatów na parasnowboardzistów skala kosztów, które trzeba ponieść na protezę.

Koszty są faktycznie ogromne. Na szczęście w Polsce pojawiły się organizacje, m.in. Fundacja Poland Business Run, która wsparła mnie finansowo w zakupie protezy. Pomaga mi również mój protetyk. Natomiast rzeczywiście koszty są olbrzymie i trzeba mieć jakieś zaplecze finansowe, również własne, żeby móc snowboarding uprawiać. Oczywiście jeżeli mówimy o snowboardzie w formule paraolimpijskiej, czyli o najwyższej klasie sportowej, bo do takiej zwykłej jazdy po stoku, do skręcania i czerpania z tego przyjemności tak naprawdę wystarczy przyzwoitej klasy proteza ze stopą z włókna węglowego. Jej koszt to już nie jest 60 czy 100 tys. zł. Taką protezę można poskładać i za 20 tys. zł.

Wojciech Taraba z flagami Polski wczepionymi we włosy
fot. Bartłomiej Zborowski/PKPar

Podobno w Korei kończy Pan z występy na igrzyskach paraolimpijskich. To prawda?

Nie planuję przygotowywać się do igrzysk w Pekinie w 2022 roku z dwóch względów. Przede wszystkim nie robię się młodszy. Po drugie zaś, jako że snowboarding pochłania ogromne pieniądze obawiam się, że nie dam już rady tego wszystkiego ze sobą pogodzić, że nie będę w stanie przygotować się na tyle, na ile bym chciał, do kolejnych igrzysk. A jeżeli już w takiej imprezie startuję, to chciałbym dać z siebie wszystko, chciałbym mieć możliwość walki o jak najlepszą pozycję, a nie jechać tam po prostu na wycieczkę. Tym bardziej, że polska opinia publiczna nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, jak wyglądają nasze treningi, przygotowania, jak ciężka jest to praca, jak kosztowne są podzespoły, których potrzebujemy. Komentarze, które mogłyby się pojawić, że jedziemy sobie na wakacje, są bardzo niesprawiedliwe i nie chciałbym ich słyszeć.

Co więc dalej?

Wciąż chciałbym zajmować się parasnowboardem, mamy z trenerką fajny projekt ParaSnowboard Poland, chcemy aktywizować ludzi, szukać nowych zawodników. W tym roku udało nam się zorganizować pierwszy polski obóz parasnowboardowy w Szczyrku, dzięki ogromnej pomocy Fundacji Poland Business Run. Udało nam się znaleźć dziewięciu adeptów, osoby, które bardzo szybko „złapały zajawkę”, chcą jeździć i myślą też o karierze zawodniczej.

Czyli Pan już na igrzyskach nie będzie jeździł, ale wyśle następców?

Wystartuję jeszcze pewnie w przyszłorocznych mistrzostwach świata. Chciałbym jednak, żeby wraz z końcem mojej kariery ta dyscyplina nie umarła. Razem z trenerką chcemy kontynuować tę misję, współpracować z młodymi zawodnikami. Mam sześć lat doświadczenia w ściganiu się na największych imprezach, wydaje się więc, że mam dużo do zaoferowania.

Mówił Pan, że będzie zadowolony z pierwszej dziesiątki w Pjongczangu. Nie wierzę jednak, że nie chodzi Panu po głowie, że może uda się wspiąć na podium. Co się musi wydarzyć, by tak się stało?

Myślę, że potrzebowałbym bardzo dużo szczęścia, a moi konkurenci potrzebowaliby dużo pecha. Kiedy ścigamy się w parach w drabince pucharowej, mogą zdarzyć się najprzeróżniejsze rzeczy. Czasem zawodnicy, którzy zdobywają medale i regularnie stają na podiach zawodów, mogą popełnić błąd, mogą mieć gorszy dzień, mogą po prostu wypaść z trasy. Wtedy automatycznie jest szansa, że przeskoczę do następnego heatu i będę w stanie piąć się w górę drabinki. Warto jednak pamiętać, że nie startujemy z tego samego poziomu. Ci, którzy regularnie stają na podiach – Evan Strong ze Stanów Zjednoczonych czy Matti Suur-Hamari z Finlandii – to są osoby, których kikuty pozwalają na protezowanie w zasadzie idealne. Evan Strong w zeszłym roku wygrał US Open dla osób pełnosprawnych! On jest w stanie rywalizować z osobami, które ścigały się na igrzyskach olimpijskich. Konkurowanie z osobami takimi jest bardzo trudne, stąd moja mała wiara w to, że uda się na to podium wskoczyć. Natomiast sport jest nieprzewidywalny i jeżeli by się udało, oczywiście byłbym bardzo szczęśliwy, byłby to największy sukces, jaki sobie można wyobrazić.

Dodaj komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin

Komentarze

brak komentarzy

Prawy panel

Wspierają nas