Dobry uczeń, legendarny trener, zawodnik-rekordzista
Wojciech Kikowski, trener-legenda, wychowawca medalistów paralimpijskich, koordynator zespołu trenerskiego, innowator metod treningowych. Odznaczony tytułem „Trener 20-lecia” oraz Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Od 40 lat także zawodnik z sukcesami w klasie Masters.
Ilona Berezowska: Jest Pan legendą sportu paralimpijskiego. Trenował Pan medalistów, opiekował się również sportowcami pełnosprawnymi, ale nie studiował Pan na AWF-ie. Został Pan fizykiem. Jak do tego doszło?
Wojciech Kikowski: W liceum chciałem być studentem wychowania fizycznego, ale podobno byłem bardzo dobrym uczniem, szczególnie z przedmiotów ścisłych. Moja mama poszła do szkoły zapytać, czy mój wybór jest aby na pewno rozsądny, czy może jednak lepiej, żebym studiował coś innego. Miałem fajnych nauczycieli matematyki i fizyki. Zostałem więc przekonany i przez nich, i przez mamę, że powinienem studiować fizykę na Uniwersytecie Łódzkim.
I przez wiele lat po studiach pracował Pan jako nauczyciel fizyki do południa, a popołudniami zajmował się sportem.
Już jako młody człowiek uprawiałem lekkoatletykę. Na drugim roku studiów ukończyłem kurs instruktorów lekkoatletyki. Obydwa te obszary się u mnie zazębiały i faktycznie przez lata powtarzałem, że do południa fizyka, a po południu sport. Jako nauczyciel eksploatowałem się intelektualnie, a relaksowałem się na treningach.
Jest jakiś wspólny mianownik fizyki i sportu?
Sport bez fizyki słabo by funkcjonował. Konkurencje techniczne: rzut dyskiem, młotem, pchnięcie kulą wiążą się z mechaniką, jeśli chodzi o prędkość wylotu kuli czy kąt wyrzutu. Moc zawodnika również jest definiowana jako element fizycznego przygotowania. Fizyka i sport się uzupełniają.
Ze sportem paralimpijskim zetknął się Pan dopiero na nauczycielskiej emeryturze. Od czego się zaczęło?
Pierwsze prośby działaczy związanych z ówczesnymi spółdzielniami inwalidów pojawiały się wcześniej. Chyba nawet przed paralimpiadą w Seulu w 1988 r. Wtedy jednak odpowiadałem, że ja się na tym sporcie nie znam. Pracując z zawodnikami pełnosprawnymi, nie przyjmowałem tych propozycji ze stowarzyszenia START, ale czas płynął, zacząłem się nad tym zastanawiać i zapoznawać z tajnikami pracy ze sportowcami niepełnosprawnymi.
Czego musiał się Pan o tej pracy dowiedzieć?
Podstawowa sprawa to pytanie, co tacy zawodnicy mogą robić, a czego robić nie mogą. Na przykład, gdy pracuje się z zawodnikiem niewidomym, to musi być układ 1:1, czyli jeden trener i jeden zawodnik. Inaczej się nie da. Takiego zawodnika trzeba ustawić, zaprowadzić na miejsce rzutu, zwrócić w odpowiednim kierunku. Gdy pracuje się z zawodnikami z porażeniem mózgowym, trzeba wziąć pod uwagę, że mogą być mniej lub bardziej niepełnosprawni. Różnią się między sobą chociażby liczbą porażonych kończyn. Inny trening można zrobić z zawodnikiem, który ma trzy kończyny funkcjonujące, a inaczej pracuje się z osobą jednostronnie porażoną. Tu trening musi być zmodyfikowany, bo przecież taki zawodnik nie mógłby trenować w tempie zawodników pełnosprawnych. Również zawodnicy funkcjonujący na wózkach nie wytrzymaliby tempa treningu lekkoatletycznego przeznaczonego dla osób pełnosprawnych.
Zaczął Pan pracę w parasporcie od zawodnika, który nieźle sobie radził w piłce nożnej, a później trenował lekkoatletykę.
Tak. Obserwowałem, jak Zbigniew Sobczak radzi sobie w młodzieżowym futbolu pomimo krótszej nogi, ale muszę się przyznać, że bałem się podjęcia z nim treningu. Zastanawiałem się, czy ja mu wręcz nie zaszkodzę treningiem lekkoatletycznym, czy nie pogłębi swojej niepełnosprawności. W 1997 r. podjąłem wreszcie decyzję, że podejmę się pracy z osobami niepełnosprawnymi, i okazało się, że Zbigniew Sobczak nieźle sobie radzi, a później pojawiali się inni zawodnicy, nie tylko z moich okolic Zduńskiej Woli, ale z całego regionu.
Jak Pan ich pozyskiwał?
Byłem takim „łapiduchem”, łapaczem ludzi. Gdy zobaczyłem, jak ktoś idzie, stawiając niesprawnie nogi, zatrzymywałem samochód czy rower i rozmawiałem z tą osobą, przekonywałem do uprawiania sportu. Ściągałem ludzi, skąd się dało.
A jednocześnie był Pan wymagający. Zawodnicy zapamiętali, że w pewnym momencie zapowiedział Pan solidny trening przez co najmniej pięć dni w tygodniu.
No, tak to wyglądało. Cały czas się uczyłem, korzystałem z rad starszych trenerów. Prawdą jest, że chciałem zabrać trochę z treningów osób pełnosprawnych, zintensyfikować trening. Wcześniej zawodnicy spotykali się na zawodach ogólnopolskich, a ja wiedziałem, że nie realizują systematycznego treningu o odpowiedniej intensywności. Była to bardziej społeczność, która się spotykała na zawodach, ale nie interesowała się tym, co robi światowa czołówka i jak tam trafić. Po paralimpiadzie w Atlancie przestudiowałem wyniki, poznałem tajniki klasyfikacji do grup startowych i postanowiłem coś zmienić. Uważałem, że trzeba trenować cały tydzień i grupa zawodników podjęła to dzieło. Nauczyli się podstawowych założeń treningu. Pokazałem, co i jak należy zrobić, ale musieli też pracować samodzielnie.
Pracowali z entuzjazmem?
Tak, a co więcej, jeden z nich, Robert Chyra zmusił rodziców do urządzenia mu siłowni w stodole i zbudowania koła do rzutu dyskiem za stodołą i później w tym dysku zdobył medal paralimpijski. Najpierw jednak musieli się nauczyć podstaw treningów. Czasem zawodnicy przyjeżdżali do mnie, czasem ja do nich. Rozpisywałem treningi na papierze. Uwierzyli mi, że trzeba mocno trenować, i gdy zaczęli zdobywać medale, poczuli dodatkową motywację.
Dla zawodników było to też duże wyzwanie. Pan Jacek Przebierała, zawodnik Pana grupy, godził treningi z pracą zawodową i dojeżdżał na nie kilkadziesiąt kilometrów.
Wtedy nie było zawodowych sportowców paralimpijskich. Musieli pracować zawodowo, żeby z czegoś żyć. Dla mnie to była wielka radość, że podjęli się takiego zadania. Zarabiali na życie i jednocześnie realizowali treningi. Zdyscyplinowali się maksymalnie i zakończyło się to sukcesem. W Sydney Robert zdobył złoto, a Jacek wywalczył brąz.
Mówił Pan o czerpaniu inspiracji ze sportu osób pełnosprawnych, a czy obserwując jedną i drugą grupę zawodników, zaobserwował Pan jakieś różnice?
Dla zawodników z niepełnosprawnością nie było żadnych świadczeń, nagród, stypendiów. Od początku chciałem, żeby klub, w którym pracowałem, był integracyjny, żeby zawodnicy niepełnosprawni pracowali z pełnosprawnymi. Chciałem, żeby mogli korzystać ze wsparcia, przecież trzeba było im na przykład przynosić kulę. Taki układ pozwalał również podpatrywać technikę pełnosprawnych zawodników, podglądać, jak wygląda rzut dyskiem z obrotu, jak wygląda rzut oszczepem, gdy jedna ręka jest niepełnosprawna itd. Taka integracja przynosiła korzyści wszystkim.
Czym się Pan kierował, kompletując reprezentację do Sydney?
Punktem wyjściowym była analiza wyników z poprzedniej paralimpiady. Ocena tego, co robi świat, co osiągają medaliści, mistrzowie. Uważałem, że moi zawodnicy mają szansę dogonić tych mistrzów w ciągu trzech czy czterech lat. I tym się kierowałem. Porównywałem wyniki. Kto dogoni zwycięzców, a kto ich przegoni, i tak się stało. Robert Chyra poprawił w Sydney rekord świata. Z tych porównań nigdy nie zrezygnowałem, bo świat nie stoi w miejscu. Gdyby porównać wyniki z Sydney do wyników z Londynu w 2012 r., to już mogliby nie osiągnąć tak dużo. Przez 12 lat między tymi paralimpiadami świat poszedł w intensyfikację treningów, ale też w szukanie wśród osób niepełnosprawnych zawodników z odpowiednimi warunkami fizycznymi i z możliwością zrealizowania tak dużego wysiłku. Jacek Przebierała dokonał w Sydney wyjątkowej rzeczy, ale teraz zawodnik jego postury mógłby okazać się za drobny, by rywalizować z medalistami. W ciągu moich pięciu paralimpiad dokonał się ogromny progres wyników.
Myślę, że Pana zawodnicy musieliby teraz poświęcić się treningom, rezygnując z pracy.
To prawda. Teraz nie byłoby możliwe, by walczyć o medale, trenując pięć razy w tygodniu. Potrzebne są zgrupowania, dwie jednostki treningowe w ciągu dnia na tych zgrupowaniach, czyli w tygodniu już nie pięć jednostek treningowych, a 12–15. Trzeba jednak zauważyć, że te państwa, które najlepiej sobie radzą w sporcie paralimpijskim, np. Holandia, Chiny czy USA, poszły w selekcję zawodników ze względu na wzrost i warunki siłowe. Szukają również osób z minimalną dysfunkcją w danej klasie sportowej.
Pana sytuacja zmieniała się podczas tych pięciu paralimpiad. Od trenera garstki zapaleńców do kogoś w rodzaju szefa trenerów.
Chyba można tak powiedzieć, i trwało to dosyć długo. Wymogi były takie, że trenerzy byli podzieleni na sektory, grupy, np. jeden trener prowadził zawodników niewidomych, inny zajmował się amputantami, kolejny pracował z osobami z porażeniem mózgowym. Zrobiła się wąska specjalizacja.
Czy inni trenerzy podzielali tę ideę, by intensyfikować trening?
Cała kadra była do tego przekonana, a ja dodatkowo byłem zwolennikiem połączenia zawodników niepełnosprawnych z Polskim Związkiem Lekkoatletyki (PZLA). Trenerów i klubów dla osób niepełnoprawnych jest nadal za mało, a klubów lekkoatletycznych jest ok. 300. Gdyby więc trenerzy lekkoatletyki zgodzili się prowadzić zawodników z niepełnosprawnością, dostęp do tej dyscypliny byłby szerszy. Sam jestem gotowy przekazać swoją wiedzę, nauczyć, jak pracować z tymi zawodnikami. Najważniejsze, żeby się nie bać. To wcale nie jest trudne. Dyskusje nad takimi rozwiązaniami trwają. Może już przyszła pora, by wszystkie kluby lekkoatletyczne były integracyjne. Wierzę, że wtedy łatwiej znajdowalibyśmy zawodników, tak jak kiedyś udawało się mnie, czy jak robi to trener Zbigniew Lewkowicz w Gorzowie, bo nie jest tak, że wszędzie w Polsce potrafimy znaleźć ludzi do treningów, do sportu. W Łodzi na przykład nie ma żadnego klubu dla niepełnosprawnych lekkoatletów.
W 2017 r. zakończył Pan karierę trenerską. Jaki jest dzisiaj Pana kontakt ze sportem paralimpijskim?
Swoją przygodę z tym sportem zakończyłem z powodów rodzinnych i zdrowotnych. Nadal jednak wspieram wiedzą trenerów, cieszę się, że kontynuują to dzieło. Z nadzieją patrzę na działania trenerów, którzy postawili na upowszechnianie aktywnego stylu życia, rehabilitację i zachęcanie do sportu, choćby w tym bardziej amatorskim wymiarze niż medalowy. Moja praca nie pozostała bez echa, zostałem „Trenerem 20-lecia”. Ta statuetka jest moim największym skarbem. Dostałem też odznaczenia państwowe. Zostałem więc dostrzeżony i doceniony. Brakuje miejsca na klapie, żeby to wszystko zawiesić. Musiałbym wykorzystać jeszcze piżamę [śmiech].
Podejrzewam, że miejsca to Panu brakuje na półkach, żeby postawić wszystkie puchary i zawiesić medale z Pana startów na zawodach w klasie Masters. Poprawił Pan również kilka rekordów.
Dokładnie 40 lat temu w Zduńskiej Woli odbył się pierwszy mityng lekkoatletyczny weteranów. Byłem jego organizatorem razem z kolegami z ówczesnej Wojewódzkiej Federacji Sportu w Sieradzu. To były pierwsze kroki. Robiliśmy to później przez 28 lat, ale z kolegami z Torunia założyłem Polski Związek Lekkoatletyki Weteranów (teraz nazwa brzmi: Polski Związek Lekkoatletyki Masters), no i tak to trwa i się rozrasta.
Rola założyciela to jedno, ale ma Pan też osiągnięcia zawodnicze.
Po prostu nie chciałem być gorszy od swoich zawodników. Oni mnie inspirowali, ja ich motywowałem. Czasem rywalizowaliśmy ze sobą na treningach o batonik czy inną drobnostkę. Nadal jestem aktywny. Muszę być na stadionie przynajmniej pięć razy w tygodniu, to wtedy dobrze się czuję. Będę to robił do końca świata i jeden dzień dłużej.
Gdy rozmawialiśmy kilka lat temu, mówił Pan, że naprawdę poszaleje sportowo po siedemdziesiątce. Dzisiaj ma Pan 75 lat i chyba można powiedzieć, że dotrzymał Pan słowa.
Nie wiem, czy poszalałem, ale dwa razy byłem złotym medalistą mistrzostw świata (2019 i 2023) w rzucie oszczepem. Mam kilka medali z mistrzostw Europy. Zrobiłem rekord Polski w pięcioboju lekkoatletycznym. Medali mistrzostw Polski nie liczyłem. Lekkoatletyka jest mi po prostu potrzebna do życia.
Rozmawiamy, gdy akurat dokuczają Panu korzonki. Czy praca z osobami z niepełnosprawnością wpłynęła na sposób, w jaki radzi Pan sobie z chorobami, wiekiem i innymi przeszkodami?
Zdradzę, że od osób z niepełnosprawnością nauczyłem się pokory i tego, jak być radosnym. Nie narzekam. My, tzw. zdrowi, bywamy okropnymi smutasami, a moi zawodnicy nauczyli mnie radości, cieszenia się z drobnostek i poczucia humoru, i nadal czerpię z tego środowiska. Właśnie się wybieram na Mistrzostwa Polski w Parakolarstwie w Zduńskiej Woli.
Wiem, że oglądanie Rafała Wilka, najbardziej utytułowanego polskiego parakolarza, na trasie to pokusa nie do odparcia, ale zanim Pan wyjdzie, musi mi Pan jeszcze powiedzieć, na co narzekał Pan jako trener.
Wilk to zawodnik nie do zastąpienia. Wielkie nazwisko. Wielki zawodnik. Wart oglądania. Jako trener narzekałem przede wszystkim na infrastrukturę. Byliśmy na zgrupowaniach w Spale. Widzieliśmy, jak tam wygląda Centralny Ośrodek Sportu. Jak jest we Władysławowie: trenażery, możliwości trenowania siły, trenowanie pod dachem, a my w czasie deszczu trenowaliśmy np. pod mostem w Poznaniu. Infrastruktura i sprzęt zawodnika to elementy składowe wyniku. Nie wspomnę już o tym, że ze względu na brak środków finansowych nie ma doskonałych protez i wózków, które pozwoliłyby zawodnikom osiągać sukcesy. Za końcowy rezultat odpowiada cały sztab, łącznie z psychologiem, i profesjonalne warunki treningu – także z adaptacją do odpowiednich warunków atmosferycznych zawodów.
Obserwował Pan tegoroczne mistrzostwa świata w Paryżu?
Oczywiście, z ogromnym zainteresowaniem.
Nasi lekkoatleci przywieźli mniej medali, niż prognozował trener Zbigniew Lewkowicz, i choć na podium stają nasze wielkie gwiazdy lekkoatletyczne, to nie widać następców. Czy czeka nas kryzys w paralekkoatletyce?
Myślę, że sytuacja jest podobna do tej w lekkoatletyce zawodników pełnosprawnych. Oni też zdobyli mniej medali. Rzeczywiście na podium nadal stają Lucyna Kornobys i Róża Kozakowska, ale klubów lekkoatletycznych dla osób niepełnosprawnych jest zbyt mało, dlatego nie widać następców. Pojawiają się młodzi zawodnicy, ale nie jest ich wielu.
Co jeszcze przed Panem? Zapewne starty w kategorii M80... [kategoria Masters od 80. roku życia – IB]
Tak, tylko tam się łatwo wygrywa, bo niewielu zawodników z tej kategorii żyje i startuje. To za małe wyzwanie [śmiech]. W kategorii M50 startuje po 30 zawodników, a w M80, M85 po dwóch-trzech. Taka kolej rzeczy, choć nigdy nie wiadomo. Był zawodnik, który miał ponad 100 lat i wygrywał na poziomie światowym, więc nie wiadomo, co mnie jeszcze czeka.
Dziękuję za rozmowę.
Artykuł pochodzi z numeru 5/2023 magazynu „Integracja”.
Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach.
Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.
Komentarze
brak komentarzy
Dodaj komentarz