Kiepskie jedzenie, deszcz i złoty medal. Wspomnienia Małgorzaty Olejnik
Małgorzata Olejnik jest jedyną polską mistrzynią paraolimpijską w łucznictwie. Swój złoty medal zdobyła w 1996 r. w Atlancie. Na koncie ma także paraolimpijskie srebro i brąz. Mocno trzyma kciuki za startujących w Tokio: Milenę Olszewską i Łukasza Ciszka, a nam opowiada o kulisach rywalizacji medalowej, kolejkach po jedzenie w Atlancie i wysokości nagród za medale w latach 90. XX w.
Ilona Berezowska: Poruszasz się na wózku. Jak do tego doszło?
Małgorzata Olejnik: W wieku 13 lat miałam wypadek. Wpadłam pod pociąg. Straciłam obydwie nogi. Jestem zaprotezowana. Początkowo nie poruszałam się na wózku. Usiadłam na niego ze względu na wiek, gdy zaczęłam odczuwać, że pewne czynności są już ograniczone.
Po szkole nie planowałaś kariery sportowej. Zostałaś ekonomistką. Jak zaczęła się Twoja przygoda ze sportem paraolimpijskim?
Po szkole zostałam zatrudniona w spółdzielni inwalidów. Przychodził tam trener Leszek Mozel, który przez jakiś czas pracował na Ukrainie. Po powrocie do kraju poszukiwał nowych zawodników i namówił mnie na łucznictwo. Wcześniej uprawiałam pływanie, ale dla amputantki pływanie było kłopotliwe. Trzeba było się rozbierać, a później człowiek był mokry, trudno było się ubrać. Jakoś mnie to nie pociągało. Łucznictwo wydawało mi się takim pięknym, dystyngowanym sportem. Nie trzeba się było do niego rozbierać i nikt nie musiał tej mojej niepełnosprawności oglądać. Postanowiłam spróbować.
W tej samej spółdzielni poznałam przyszłego męża. On kiedyś już uprawiał łucznictwo i dał się namówić, żeby do tego wrócić. Razem było nam raźniej. Spotykaliśmy się na treningach, jeździliśmy na zawody i tak się to zaczęło – mój sport i mój związek.
Oba te pola możesz zaliczyć do udanych. Ryszard Olejnik, pierwszy polski mistrz paraolimpijski w parałucznictwie, nadal jest Twoim mężem, a sport przyniósł Ci medale.
Zdecydowanie tak. Do dziś jestem szczęśliwą żoną i mamą dorosłych już dzieci. Karierę zawodniczą zakończyłam z trzema medalami paraolimpijskimi, a teraz mogę się poświęcić trenowaniu innych, co bardzo lubię. Zawsze marzyłam, że jak już przestanę startować, to będę swoje doświadczenie przekazywać.
Ile lat trenowałaś, zanim zostałaś paraolimpijką?
Zostałam paraolimpijką po 4 latach treningów, ale w międzyczasie urodziłam syna i miałam przerwę, więc tak naprawdę po 2 latach. Do Atlanty jechałam jako mistrzyni Europy. W 1996 r., powiem nieskromnie, byłam jedyną wybijającą się zawodniczką, więc ominęłam wewnętrzne kwalifikacje. W późniejszych latach, np. przed Sydney, mieliśmy trzy miejsca, o które walczyło 6-7 dziewczyn. Trzeba było się starać i nie mogłam być niczego pewna. Trener obserwował, sprawdzał, ale nic nie mówił. Do samego końca nie miało się wiedzy, czy się pojedzie na paraolimpiadę. Bardzo chciałam coś osiągnąć, gdzieś pojechać. Byłam młodą dziewczyną i atrakcją był już sam wyjazd na zawody. To było święto, nawet jeśli zdarzały się zawody, podczas których widziałam tylko stadion i lotnisko.
Jak wyglądał Twój start w Atlancie? Jakie były wtedy warunki bytowe?
W Atlancie mieszkaliśmy w akademikach. Na czas paraolimpiady zastąpiliśmy tam studentów. Warunki mieszkaniowe były dosyć dobre, za to pogodowe – okropne.
Wilgotność powietrza była okrutna. Nie byliśmy gotowi na coś takiego. Poza tym, gdy strzelaliśmy podczas eliminacji, spadła dosłownie ściana deszczu. Nic nie było widać. W Polsce byliśmy przyzwyczajeni, że jak padało albo za bardzo wiało, to rezygnowaliśmy z treningu. Byliśmy przekonani, że tam będzie tak samo. Niestety. Nagle patrzymy, a sędzia założył na siebie pelerynę przeciwdeszczową, zagwizdał dwa razy, co oznaczało, że trzeba było wyjść na stanowisko i strzelać. Padało tak, że z tych naszych 70 metrów nic nie było widać. Strzelaliśmy w ciemno. Tylko świszczenie strzał było słychać. Nie było nawet sensu używania lornetek. Po prostu nic nie było widać. Po deszczu przyszła ogromna mgła, dosłownie wszystko parowało.
fot. pixabay.com
Czułaś tremę podczas paraolimpijskiego debiutu?
Ja sobie nie zdawałam do końca sprawę z tego, na jak dużej imprezie jestem. Pojechałam tam jako nowicjuszka, a wygrałam z faworytką. Utkwiło mi w pamięci, że w amerykańskiej prasie nie napisali, że wygrałam, tylko że Angielka – wymieniona z imienia i nazwiska – przegrała z jakąś tam Polką. Miałam tam komfort psychiczny. W kolejnych latach natomiast byłam faworytką i to ja musiałam uciekać przed zawodniczkami. W Atlancie strzelałam „na świeżości”.
Obydwoje z mężem startowaliście na tej samej paraolimpiadzie. Syn został w domu. Denerwowałaś się?
Mój syn miał 5 lat i został z moją siostrą. Bardzo się denerwowałam. Komunikacja nie wyglądała tak jak teraz. Na przykład gratulacje z tytułu zdobycia medalu od prezydenta Kwaśniewskiego przyszły faksem. Komórek jeszcze nie było. Siostra mieszkała na wsi i nie miała nawet telefonu stacjonarnego. Obydwoje okrutnie się stresowaliśmy.
Czy zawodnicy paraolimpijscy mieli wtedy jednakowe stroje?
Mieliśmy jednakowe stroje, aczkolwiek pozostawiały wiele do życzenia. Dresy były nieoddychające. Mimo to czuliśmy ogromną satysfakcję. Cieszyliśmy się, że dostaliśmy dres, koszulkę z orłem na piersi i napisem Polska. W Sydney koszulki były imienne. To dopiero było wyróżnienie.
Zawodnicy z Atlanty nie najlepiej wspominają wyżywienie. Jak to wyglądało?
Jedzenie w Atlancie – cóż, było po prostu kiepskie. Czekało się na nie w dwóch kolejkach. W jednej do dania mięsnego a w drugiej – do wegetariańskiego. Nie można było zmienić zdania. Stało się w pełnym słońcu nawet i przez godzinę. Jeden z polskich zawodników odstał swoje za daniem mięsnym. Zażyczył sobie do niego trochę makaronu z sosem. Pani wydająca posiłki dała mu ten makaron, ale mięso zrzuciła z talerza. Albo – albo, wszystkiego nie można było mieć. Z Atlanty zapamiętałam również ogromne jabłka. Wyglądały pięknie, były nawoskowane grubą warstwą. Błyszczały z daleka, ale w smaku to nie były jabłka.
W Sydney przeżyliśmy szok. Było tam wszystko. Do dyspozycji McDonald’s i kuchnie z całego świata. Nigdy już nie było tak jak w Atlancie. Od Sydney warunki mieszkaniowe, pobytowe bardzo się poprawiły. Wszedł pewien standard stołówek i zakwaterowania. Pogodowo najgorzej było też w Atlancie. Wilgotność jest niewskazana dla łuczników.
Mieliście czas na zwiedzanie. Zrobiliście jakieś pamiętne zakupy?
Łucznictwo było jedną z ostatnich dyscyplin igrzysk. Po nas już chyba tylko maraton. W Atlancie mieszkała siostra naszego trenera. Zabrała nas do miasta i oczywiście do sklepów, bo u nas akurat trwał kryzys. Pamiętam, że kupiliśmy nawet rower, który wysłaliśmy pocztą do domu. Był naprawdę wypasiony. Ze sobą wieźliśmy keyboard dla syna, choć wtedy jeszcze był na to za mały. Zrobiliśmy poważne zakupy.
Powiem wprost. Skorzystałaś finansowo na medalu. Ile się wtedy za niego dostawało?
Od lokalnych władz dostałam 4 tys. zł. Wiedziałam, że to przepaść w porównaniu do nagród zawodników pełnosprawnych, ale nie przeliczałam go na pieniądze. Dla mnie medal był ogromnym sukcesem. W Atlancie mistrzem paraolimpijskim został również mój mąż. Radość była ogromna. Powstał tam nawet taki mały żarcik: „Jakie jest najmniejsze państwo świata? Państwo Olejnikowie”.
Razem przywieźliśmy trzy medale. Dwa złote i męża srebro w drużynie. Nasze medale cieszyły się popularnością. Do korzyści materialnych muszę dodawać jeszcze jedno. Spółdzielnia, w której pracowaliśmy, ufundowała nam nagrody. Ja dostałam maszynkę do krojenia chleba, a mąż maszynkę do mięsa. Dla nas to było ogromne wyróżnienie.
fot. pexels.com
Domyślam się, że nie było wtedy stypendiów sportowych i cały czas pracowałaś?
Mieliśmy szczęście, że pracowaliśmy z mężem w dobrze prosperującej spółdzielni. Oni się szczycili tym, że mieli dwoje zawodników i dotowali zakup sprzętu. Dzięki temu klub oszczędzał środki, żeby nas wysłać na jakieś zawody. Cały czas pracowaliśmy, choć ja z przerwami na urodzenie dzieci. Trenowaliśmy po pracy. Potem zamieszkaliśmy na wsi i mogłam trenować na własnym podwórku. Nasze dzieci bawiły się łukami, jeździły z nami na obozy. Chyba miały przesyt sportem, łucznictwem. Dla dzieci treningi łucznicze nie są specjalnie widowiskowe. Gdy dorośli, wybrali w życiu inne drogi.
Pisała o Was prasa?
Bardzo mało. Mieliśmy zaprzyjaźnioną dziennikarkę w prasie lokalnej. Gdy do niej zadzwoniliśmy, to o tym napisała, ale poza tym zainteresowanie było małe. Władze kraju nie były szczególnie zainteresowane paraolimpiadą.
Co się zmieniło w łucznictwie od czasu Twojego startu w paraolimpiadach?
Dawniej strzelaliśmy pojedynki zespołowe. Zespół składał się z trzech osób. Teraz już tego nie ma. Teraz strzela się miksty. Startuje kobieta i mężczyzna. Kiedyś strzelało się na ilość, czyli każdy strzelał 6 strzał i kto więcej strzelił, ten wygrywał, a teraz strzela się sety. Dwie strzały i kto ma więcej punktów, ten wygrywa. Remis to 1 punkt, przegrana 0 punktów i tak się je liczy do uzyskania 6 punktów. Dawniej strzelaliśmy tzw. fitę, czyli odległość 30 m, 50 m, 60 m i 70 m. U mężczyzn było nawet 90 m. Teraz strzela się już tylko 70 m. Zmiany są też w hali. Teraz strzela się z odległości 18 m. Kiedyś było 18 i 25 m. Technika się nie zmieniła, ale sprzęt tak. Weszły włókna węglowe. Łuki są lżejsze, bardziej precyzyjne, ale też nie wybaczają błędów.
Od czego zależy sukces w łucznictwie?
To wymagający sport, trudny technicznie i na dodatek drogi. Łuk, cały osprzęt, strzały to kosztowne elementy, które się często zużywają. Kluby są w trudnej sytuacji finansowej. Mój trener zawsze powtarzał, że łatwiej jest utrzymać pływaka, bo trzeba mu opłacić basen i kupić czepek, a łuk to wydatek 9-10 tys. zł. Każdy element dokupuje się osobno.
Po Pekinie zrezygnowałaś z kariery zawodniczej. Dlaczego?
Tak to sobie zaplanowałam, że gdy przestanę zdobywać medale, to zrezygnuję. W Atlancie miałam złoto, w Sydney srebro. Przegrałam tam z Chinką, która później została zdyskwalifikowana i już nie startowała. Okazało się, że jest prawie zdrowa. Teoretycznie miała sztywną nogę, ale był to uraz powypadkowy. Zauważyliśmy, że raz zginała prawą nogę, a raz lewą. Niestety, na medale w Sydney to nie wpłynęło. Później te grupy startowe stawiały już większe wymagania. Nawet ze mną był problem. Wtedy były dwie grupy, jedna siedząca i jedna stojąca. Ja wtedy nie jeździłam na wózku i był kłopot, czy mam strzelać na krzesełku, czy lepiej na wózku. Nie byłam ani siedząca, ani stojąca. Zawsze bacznie mi się przyglądali i zastanawiali, co ze mną zrobić. To było stresujące.
W Atenach zdobyłam brąz. W Pekinie zajęłam 4. miejsce. O wejście do finału walczyłam z Chinką. Gdy ona strzelała, na trybunach była cisza. Gdy ja zaczynałam, na trybunach słychać było huk i buczenie. Łucznicy strzelają na tzw. blaszkę. Ja jej nie słyszałam w tym hałasie. A czas na strzał jest ograniczony. Mamy 4 minuty na 6 strzałów. To nie było fajne. W finale przegrałam z Amerykanką jednym punktem.
Przegrałaś jednym punktem i zrezygnowałaś?!
Medalu nie było, więc pomyślałam, że pora kończyć karierę. Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. Przez 15 lat solidnie pracowaliśmy. Dzieci często pytały: „Mamo, wszyscy jadą na wczasy, a kiedy my pojedziemy?”. Odpowiadaliśmy, że jeszcze nie w tym roku. Gdy przestaliśmy strzelać, dzieci wolały już wyjeżdżać same. Po Pekinie byłam przybita, czułam się już zmęczona. Chciałam do domu, do dzieci. Może zabrakło wtedy trenera, który by mnie jeszcze pociągnął. Chciałam już normalnie żyć.
Jak oceniasz nasze szanse na medal w łucznictwie w Tokio?
Już długo jestem jedyną mistrzynią, a wystarczy mi, że byłam pierwsza. Milena Olszewska jest w formie i życzę jej jak najlepiej. Mamy utalentowanych łuczników i dobre warunki do treningów. To zaprocentuje.
Dziękuję za rozmowę.
Komentarze
-
Popisowy początek wywiadu
30.07.2021, 17:08Ale grzeczny początek wywiadu, nie ma co. Od razu pierwsze pytanie o to dlaczego na wózku... Ech, sztuka dziennikarska w całej krasie.odpowiedz na komentarz
Dodaj komentarz